Z przewodnikiem przez ciemną dolinę

Dokładnie dwadzieścia lat po moim nowym narodzeniu lekarz onkolog wykrył u mnie chorobę nowotworową. W smutku i desperacji głęboko w sercu czułam pokój, tak jakby ta diagnoza mnie nie dotyczyła. Wokół mnie i we mnie życie zaczęło się drastycznie zmieniać. Sprawa dotknęła całą moją rodzinę, zbór, przyjaciół i znajomych w kraju i zagranicą. Rozpoczęto modlitwy w intencji mojego uzdrowienia. Usłyszałam wiele rad na temat właściwego postępowania w tej chorobie. Pośród wielu opinii nie wiedziałam, która jest Bożym głosem. Szczególnie zapamiętałam sobie pierwszą duchową radę, którą usłyszałam: „Wszystko będzie dobrze, ale bądź czujna na Boże wskazówki”.

W tym czasie zauważałam szybko postępujący proces chorobowy w moim ciele, choć nadal starałam się wypełniać moje codzienne obowiązki. Jednak wkrótce nadszedł dzień, kiedy nie byłam już w stanie wstać z łóżka, a w całym ciele odczuwałam przeszywający ból. Wówczas uchwyciłam się obietnicy z Biblii: „Wszystko mogę w Tym, który mnie wzmacnia, w Chrystusie”. W wielkim bólu stawałam na nogi. Mimo licznych modlitw i wstawiennictwa, mój stan fizyczny ciągle się pogarszał. Sytuacja stawała się coraz bardziej rozpaczliwa. Pewnego wieczoru doszło do mnie, że chyba umieram. Dotarłam do bardzo cienkiej granicy oddzielającej mnie od śmierci. Było to jakbym stała oko w oko ze śmiercią. Wówczas przypomniała mi się krótka modlitwa do Jezusa wypowiedziana przez człowieka, który też był w ciężkim położeniu: Jezusie, Synu Dawida zmiłuj się nade mną! Zebrałam wszystkie siły i z całego serca krzyknęłam do Jezusa słowami tej modlitwy. Z moich ust nie wyszedł żaden dźwięk, ani się nie poruszyłam. Jednak w duchu na cały głos krzyczałam te słowa, a rękoma jakby łomotałam w „niebiańskie bramy”.

Wprawdzie odczułam ulgę, jednak nic na zewnątrz się nie zmieniło. Dalej doświadczałam strasznego bólu  i wielkiej słabości. Następnie zabrano mnie do szpitala na intensywną terapię na oddziale onkologicznym. Po wyjściu było jeszcze gorzej. Już nie ruszałam się z domu. Nie byłam w stanie wejść po schodach. Zauważyłam, że moja sylwetka się zmienia: zmalałam i przygarbiłam się. Po jakimś czasie zalecono mi chodzenie w gorsecie i o kulach. Diagnoza lekarska wskazywała, że mój stan będzie się stopniowo pogarszał.

W tym czasie dowiedziałam się o chorobie nowotworowej mojej mamy, która miała zostać poddana operacji, a następnie chemioterapii. Wtedy zauważyłam, że Bóg „zaprowadził mnie do swojej szkoły”. Kiedy zostawałam sama w domu, w ciszy, zaczęłam wyraźnie odczuwać, że Bóg naucza mnie poprzez swoje Słowo. Szczególnie mocno odebrałam pouczenie na temat fałszywych proroków, aby ich nie słuchać i nie dać się zwieść. Przebywanie w Bożej szkole polegało na tym, że moje oczy zaczęły się otwierać na wiele spraw, w które byłam zaangażowana.

Po paru miesiącach leżenia w łóżku i niesprawności ruchowej zaczęłam wstawać i poruszać się o kulach i w gorsecie. Pewnego dnia wyjechaliśmy z mężem nad morze i przejeżdżaliśmy koło wysokiej, nadbrzeżnej latarni morskiej, usytuowanej w zacisznej zatoce. Latarnia miała wysokość 67 metrów, co mniej więcej odpowiada piętnastopiętrowemu budynkowi w mieście. Mąż zapragnął wejść na latarnię, a ja spojrzałam na swoje kule. Popatrzyłam w niebo i westchnęłam: Boże, Ty jesteś siłą i mocą moją! Po czym postanowiłam wejść na latarnię. Bez kul, powoli, trzymając się poręczy szłam po spiralnych, stromych schodach wewnątrz latarni. Po wejściu i zejściu zorientowałam się, że kule nie są mi już potrzebne. Powoli odzyskiwałam siły i czułam się coraz lepiej. Zaczęłam nawet jeździć na rowerze!

Wyniki badań medycznych nie potwierdzały jednak zaniku nowotworu, ale raczej jego rozszerzenie. W tym czasie mój mąż uległ poważnemu wypadkowi samochodowemu, na szczęście bez uszczerbku na zdrowiu. Przez następne miesiące przebywał w domu na urlopie powypadkowym. Wkrótce okazało się, że będę poddana chemioterapii. W tym bardzo trudnym czasie mógł się mną opiekować. Po ukończeniu chemioterapii choroba nie znikła, a raczej zaczęła się wznawiać. Ale Bóg jakby wszystko przywrócił mi od nowa. Obecnie patrząc na to wszystko mówię: nie moja, ale Twoja wola niech się dzieje!

Jola Wilk

 

8 stycznia 2017 roku Pan powołał Jolę Wilk do Siebie.

 

Z jej dziennika, który prowadziła od lat wiemy, że była przygotowana na tę chwilę. Dziękowała Bogu za pięć lat w chorobie, w których mogła oglądać wiele cudów, które czynił Bóg. Dźwignął ją z beznadziejnego stanu na świadectwo swej wielkiej mocy.

Pamiętała o słowach apostoła Pawła: „Nie chcemy bowiem, abyście nie wiedzieli, bracia, o utrapieniu naszym, jakie nas spotkało w Azji, iż ponad miarę i ponad siły nasze byliśmy obciążeni tak, że nieomal zwątpiliśmy o życiu naszym; Doprawdy, byliśmy już całkowicie pewni tego, że śmierć nasza jest postanowiona, abyśmy nie na sobie samych polegali, ale na Bogu, który wzbudza umarłych” (2 Kor, 1; 8-9) Traktowała je jako naukę o zwątpieniu o życiu i pewności, że śmierć jest postanowiona, że nie mamy polegać na sobie ale na Bogu, który wzbudza z umarłych. Nie wiedziała co postanowił Bóg, bo czekała na kolejne leczenie szpitalne, trudności i kłopoty, niekończące się te utrapienia zdrowotne… W swoim dzienniku napisała jednak: „Dlatego w sercu moim rodzi się taka tęsknota za Tobą, za spotkaniem z Tobą , za zobaczeniem Pana Jezusa, za pójściem do Domu Ojca.”

 

Świadectwo nawrócenia Joli

 

Z wczesnego dzieciństwa pamiętam moją babcię, która śpiewała piękne pieśni o Bogu. Mówiła mi, że Bóg jest, a ja jej uwierzyłam. Później czasem Go szukałam. Jednak coraz słabiej słyszałam Jego głos.

Na studiach, z dala od domu, moje życie stawało się coraz bardziej skomplikowane. Nastał czas, że całkowicie wyparłam się Boga. Tak się jednak złożyło, że w ramach studiów rozpoczęłam naukę języka hebrajskiego, a za podręcznik służył między innymi Stary Testament. Zdziwiła mnie prostota języka Biblii. Któregoś dnia poszłam do kościoła i usłyszałam kazanie na temat Jezusa, który w czasie burzy spał w łodzi. Ani Jemu, ani Jego uczniom nic się nie stało i bezpiecznie dobili do brzegu. Zapamiętałam tę historię.

Wkrótce wyjechałam do Nowego Jorku gdzie kontynuowałam studia. Bardzo bałam się tego wielkiego miasta, w którym znalazłam się zupełnie sama. Po wyjściu z lotniska, spojrzałam na pogodne niebo i zaczęłam się gorąco modlić do Boga. Od tego czasu często się modliłam.

W Nowym Jorku życie było ekscytujące i urozmaicone. Jednak w środku czułam pustkę i samotność. Pewnego dnia w czasie przerwy między zajęciami na uniwersytecie, podeszła do mnie studentka, której na imię było Beatrice i zapytała, czy nie chciałabym wziąć udziału w studium biblijnym na kampusie. Wyraziłam zgodę, a ona przeczytała mi następujący fragment z Biblii: „Podstępne jest serce, bardziej niż wszystko inne, i zepsute, któż może je poznać?” (Jer. 17:9) A następnie: „Albowiem Ja wiem, jakie myśli mam o was – mówi Pan- myśli o pokoju, a nie o niedoli, aby zgotować wam przyszłość i natchnąć nadzieją. Gdy mnie  będziecie szukać całym swoim sercem.” (Jer. 29:11) Zarówno to, co było napisane na temat ludzkiego serca, jak i to, co Bóg myśli i pragnie było dla mnie wielkim zaskoczeniem. Do tej pory kierowałam się tylko sercem i nie wiedziałam, że Bóg może mieć jakieś plany na moje życie.

Później spotykałyśmy się jeszcze kilka razy z Beatrice, aby razem czytać Pismo Święte. Największe wrażenie zrobiła na mnie historia ukrzyżowania Jezusa, a szczególnie modlitwa Jezusa przed śmiercią: „Smętna jest dusza moja aż do śmierci; pozostańcie tu i czuwajcie ze mną. Potem postąpił nieco dalej, upadł na oblicze swoje, modlił się i mówił: Ojcze mój, jeśli można niech mnie ten kielich minie, wszakże nie jako Ja chcę, ale jako Ty. (Mat. 26:38-39) Po raz pierwszy zrozumiałam przez co Jezus przeszedł i że Jego śmierć na krzyżu była spowodowana moimi grzechami. To za moje słowa i czyny została przelana Jego krew.

Kiedy o tym myślałam, usłyszałam w swoich myślach następujące słowa: Ja już wszystko dla Ciebie zrobiłem. Niech to nie będzie na darmo. Rozejrzałam się wokół, a siedziałam wówczas w bibliotece. Nikt tego do mnie nie powiedział, a jednak wyraźnie usłyszałam te słowa. W sercu czułam jakby mnie coś paliło. Na następny dzień zostałam ochrzczona wyznając, że Jezus stał się teraz moim Panem i Zbawicielem. Pomodliłam się, żeby On poprowadził moje życie.

Po pewnym czasie zauważyłam zmiany. Do tej pory byłam uwikłana w różne kłamstwa. Z tym wiązał się strach, że one wyjdą na jaw. Teraz przestałam kłamać i już się tak nie bałam. Z osoby nieśmiałej stałam się odważna. Zaczęłam rozmawiać z ludźmi o Jezusie. Jednak najistotniejszą zmianą, którą dostrzegłam  było to, że Jezus nadał sens i cel mojemu życiu. Pustka, którą odczuwałam w sobie została wypełniona. Ludzi, którzy mnie otaczali widziałam albo jak tych, którzy mają Jezusa w sercu i cel w życiu, albo jak tych, w których sercach jest pustka, a w życiu brak poczucia sensu i celu i oczy ich są zamknięte. Zrozumiałam, że Jezus pragnie, aby główną rzeczą w życiu było mówienie o Nim.

Dlatego, że On jest i naprawdę przychodzi do człowieka, który otworzy dla Niego serce.

On już wszystko dla nas zrobił.